“Kasztanowy ludzik” to skandynawski mroczny kryminał, który pojawił się na Netflixie. Jest to adaptacja poczytnej książki Soren Sveistrup‘a. Idealna okazja, aby posłuchać jezyka duńskiego. Trzeba przyznać, że jesienna aura sprzyja tego typu serialom, dlatego też skusiłam się na obejrzenie. Czy warto? Przyznam, że mam nieco mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o ostatni odcinek.
“Kasztanowy ludzik” o czym jest?
Zgadzam się z tym, że najciekawsze w “Kasztanowym ludziku” są cztery pierwsze odcinki, w których nie wiemy zbyt wiele i mają ogromny potencjał, że coś fajnego z tej układanki się ułoży. Oczywiście zachętą dla mnie było miejsce akcji, czyli przedmieścia Kopenhagi oraz malownicza wyspa Mon. O czym jest? Otóż o seryjnym mordercy kobiet, który grasuje po Kopenhadze. Zabija on matki, które jego zdaniem nie nadają się do sprawowania opieki nad swoimi dziećmi. Śledztwo prowadzone przez dwójkę detektywów pokazuje, że dzieci zamordowanych kobiet były albo bite, albo molestowane, albo co najgorsze – przetrzymywane w lochu pod dachem domu. Swoją drogą, dlaczego oni wszyscy mieli te lochy? Czyżby to schrony przeciwbombowe?
Serial właściwie ma wszystko, co powinien zawierać kryminał skandynawski. ( Coś innego niż “ Ruchome piaski”, albo “Ragnarok“, albo “Wikingowie”. )Mroczną zagadkę, poruszającą pomoc wobec dzieci oraz makabryczne wykonanie zbrodni. Morderca wydłubuje ofiarom oczy, odcina dłonie oraz stopy. Nie jest to jednak epatowanie tryskającą krwią, ale pokazanie skutków zbrodni w sposób spokojny, niemal dokumentacyjny. “Kasztanowy ludzik” przypomina mi nieco kryminał “Snowman”, oraz serię kryminałów Camilli Lackberg. Kobiety giną, my dowiadujemy się o nowych faktach powoli i stopniowo. Bez zbędnego pośpiechu. Tropy prowadzą do przeszłości i zabójstwa rodziny na wyspie Mon oraz do pani polityk (minister spraw społecznych), której córka została porwana rok temu.
Zagadka trzyma w napięciu i trzeba przyznać, że zwroty akcji w odcinkach są takie jak trzeba. Sprawę prowadzi para detektywów, którzy wcale nie są z początku zaangażowani w jej rozwikłanie. Policjantka Naia Thulin właśnie przechodzi do innego działu i będzie zajmowała się cyberprzestępczością. Kompletnie nie radzi sobie z życiem prywatnym, ani z byciem matką. Zaniedbuje córkę Le, powierzając ją ciągle dziadkowi Akselowi. Policjant Mark Hess musi uporać się z przeszłością (stracił w pożarze żonę i dziewięciomiesięczną córkę) i został zesłany na przedmieścia Kopenhagi właściwie za karę. Postacie poznajemy stopniowo i właściwie to mamy niewielki krąg podejrzanych. Ujawnianie kolejnych tropów następuje powoli i na to, kto jest mordercą wpadamy właściwie pod koniec przedostatniego odcinka (czyli 5.). Wszystko jest na miejscu.
Dlaczego “Kasztanowy ludzik”?
Morderca zostawia na miejscu zbrodni ludzika z kasztanów. Kiedy już się go zauważy, jest dla ofiary za późno. Ten jesienny symbol zabawy z dziećmi nabiera mrocznego znaczenia.
“Kasztanowy ludzik” irytuje bardzo mocno
A jednak są rzeczy, które irytowały mnie mocno, choć całość uważam za całkiem zgrabnie poprowadzoną zagadkę. Serial jest poprawny, a te fajerwerki, które zafundował reżyser w ostatnim odcinku całkiem zbędne. Co mnie irytowało najbardziej? Otóż sprawa była taka, że raz po raz któryś z bohaterów (policjantów!) wchodził nocą do pustego domu, do piwnicy, albo lochu sam. Nie mówiąc nikomu, bez partnera, na własną rękę. No i jak to się kończyło? No oczywiście walnięciem w głowę i utratą przytomności. Hess dostał porządnie ze dwa razy, ale jakoś niczego się nie nauczył.
“Kasztanowy ludzik” – zakończenie
Zakończenie “Kasztanowego ludzika” to już było absolutne mistrzostwo jeśli chodzi o nieśmiertelność bohaterów. Ciągle czymś obrywali, ale ostatecznie nadal się ruszali i wychodzili bez szwanku nawet z największych opresji. Scena pożaru na farmie i przecięcie przez Hessa krat małego okienka piłą (a przecież oboje z panią polityk byli pobici, odurzeni, polani benzyną, a ona w dodatku miała rękę uciętą w nadgarstku i mocno krwawiła) to było absolutne science fiction. Pożar ich cudem ominał, choć oboje byli oblani od stóp do głów benzyną i o dziwo wyszli przez to małe okienko, przez które na pierwszy rzut oka, nie przecisnąłby się nawet niemowlak, i udało im się cudownie uratować w kilka sekund (wiadomo, że ogień w pomieszczeniu zalanym benzyną rozprzestrzenia się wyjątkowo szybko). Bohater (po kolejnym ogłuszeniu przez oprawcę) stracił okulary, ale prowadził auto całkiem sprawnie mimo wady wzroku. To samo z policjantką. Czasem jej naiwność była porażająca i to, że kończyło się to kolejnym ogłuszeniem przez mordercę to nawet nie irytowało, ale lekko denerwowało.
2 odpowiedzi do ““Kasztanowy ludzik” – jak się pojawia, jest już za późno[recenzja]”